Kilka dni przed startem prognoza pogody mocno nas zaskoczyła. Do Polski zawitać miał orkan Grześ/ Gregori (nie Saakaszwili z „Czterech pancernych…”). To oznaczało na niedzielnym horyzoncie wiatr w porywach do 100 km/h, deszcz, pluchę i przejmujące zimno. Nie da się ukryć, zbliżające się doświadczenie biegowe zapowiadało się bardzo ciekawie.
Tym razem to ja, a nie moja żona, wpadłem na pomysł (nie chwaląc się, bo nie ma czym), żeby tłuc się do miasta Kopernika, nad Wisłę.
Ci którzy zdążyli mnie poznać, mogą zapytać, słusznie zresztą, co bardziej ciągnęło mnie do Torunia, słodycze, które uwielbiam, czy bieganie, którego… nie cierpię. Tym razem, o dziwo, jeden powód nie wykluczał drugiego! Skąd ta zbieżność? Przyznaję, że moje cele w maratonie w ostatnich latach mocno się zmieniły. Nie biegam, po to, by uzyskać coraz lepsze czasy i bić rekordy życiowe. Mam zbyt duży respekt do dystansu maratońskiego, znam swoje możliwości, które ogranicza brak czasu na efektywny trening, co więcej jestem świadom braku predyspozycji, które jasno określają mój status maratończyka na – przeciętniak w pełnej krasie.
Pełna relacja z maratonu w Toruniu autorstwa Tomasza Duszyńskiego na blogu runforlifetom.wordpress.com